Nie szukajmy wymówek


Kościół jest silny wtedy, kiedy spełnia kilka warunków. Po pierwsze, jest poddany Bogu. Po drugie, jest skupiony na modlitwie. Po trzecie, stoi murem za tymi, którzy cierpią prześladowanie. I na tym ostatnim – choć pewnie mało kto wymienia to jako ważny punkt – chcę się zatrzymać.  Nie mam na myśli jedynie fizycznych prześladowań, ale wszelkie działania służące ograniczaniu wolności zwiastowania Słowa.

Potęga, która niewiele znaczy

Kościół chrześcijański to dziś 2,2 mld ludzi. Co trzeci człowiek na ziemi. Nie ma drugiej tak potężnej siły na świecie. Potężnej nie tylko liczbą, ale też mocą Tego, kto stoi na jej czele, Głowy Kościoła, Chrystusa. I nie ma też chyba drugiej podobnej siły na świecie, która w tak małym stopniu wykorzystywałaby swój potencjał i realne możliwości, jakimi dysponuje. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że zaraz pojawią się głosy, że wśród tych ponad dwóch miliardów chrześcijan, większość stanowią „nominalnie wierzący”. Nie będę się spierał o to, kto jest „prawdziwym”, a kto „nieprawdziwym” wierzącym – męczennicy, którzy nie zaparli się Chrystusa w obliczu groźby tortur i pozbawienia życia, wywodzący się nierzadko z Kościołów przez nas nisko ocenianych pod względem duchowym (koptyjskiego, chaldejskiego czy jakobickiego), każą zachować umiar w wydawaniu takich łatwych sądów. Jednak nawet gdyby pod uwagę wziąć jedynie ewangeliczne skrzydło chrześcijaństwa, da nam to w sumie około 400 mln wierzących ludzi. To wciąż potężna siła i to nie tylko w modlitwie – choć ta jest najważniejsza. Także stanowiąc źródło nacisku politycznego na rządy mogące wpływać na los Kościoła prześladowanego na świecie.

A jednak ta siła niemal nic nie znaczy. I w historii, prawdę mówiąc, nigdy nie znaczyła wiele, jeśli chodzi o wpływ na losy państw i narodów adekwatny do posiadanych możliwości. Z czego to się bierze? Powodów na pewno jest więcej, ja chciałbym zwrócić uwagę jedynie na kilka.

„Nie jesteśmy z tego świata”

Chrześcijanie nigdy nie radzili sobie z określeniem swego stosunku do świata. Na jednym biegunie znajdowało się bowiem całkowite oddzielenie od niego, ze świadomym odstąpieniem od brania udziału w życiu publicznym, na drugim, wręcz przeciwnie – chęć zbudowania sobie pozycji politycznej, do osiągania celów materialnych (nie tylko w sensie finansowym) metodami „tego świata”. A pośrodku? No właśnie. Otóż pośrodku – milcząca większość niezajmująca żadnego stanowiska, ale faktycznie stająca po stronie tych pierwszych.

„Nadstaw drugi policzek”

Drugi powód jest taki, że dla bardzo wielu chrześcijan jedyną właściwą postawą reagowania na zło jest... nadstawianie drugiego policzka. To oczywiście nawiązanie do znanych słów Jezusa. Co z tego, że nasz Pan odnosił się tam do konkretnej i zupełnie innej sytuacji (zniewagi, a nie agresji), skoro nasz pęd do tworzenia sobie uniwersalnych zasad z wyrwanych z kontekstu wypowiedzi Zbawiciela jest tak silny, że wręcz nieodparty. I tak ciągle ustępujemy. Przed mniejszością i przed słabością, co najbardziej widać po rugowaniu praw chrześcijan dotyczących funkcjonowania w sferze publicznej. Nie mówiąc o milczeniu w sytuacji prześladowania braci i sióstr w wierze na całym świecie.

„Ale kim ja właściwie jestem?”

Kolejny powód związany z naszym brakiem zrozumienia swojej roli na ziemi. Wielu chrześcijan uważa, że polega ona na tym, aby dobrze przeżyć swoje życie, tzn. nie popaść w grzech,  zachować bliższy lub dalszy związek z Bogiem i w najlepszym razie – angażować się w służbę swego Kościoła. Tymczasem Bóg złożył w nasze ręce zadanie walki o to, by ratować ten świat przed panoszącym się nad nim złem, ratować ginących – czy nie rozumiemy jednak tego zbyt wąsko, mając na uwadze ich zbawienie (rzecz najważniejszą, lecz nie jedynie ważną)? „Ratuj wydanych na śmierć, a tych, których się wiedzie na stracenie, zatrzymaj” (Przyp. 24:11).

A Kościoły?

Nie lepiej wygląda sprawa na poziomie zborów i Kościołów. Większość z nich skupia się na tym, co służy ich rozwojowi, ich misji, ich służbie – co oczywiście samo w sobie złe nie jest. Dobrze, kiedy uzupełniającym elementem ich działania jest wspieranie misji na poziomie krajowym czy międzynarodowym. Niestety bardzo często brakuje – zarówno na poziomie lokalnym, jak i dotyczącym całego Kościoła – zrozumienia, a może po prostu determinacji w zaangażowanie się w coś, co nie przekłada się bezpośrednio na realizację celów „mierzalnych”, „wizji”, które sobie wyznaczono. W dodatku dzieje się to wszystko w sytuacji, kiedy potrzeb jest mnóstwo: dzieci, bezdomni i ubodzy, starsi ludzie, prześladowani, misjonarze...
I każda z tych grup jest w stanie wykazać, że to jej działalność jest priorytetowa lub bardzo ważna. Co zresztą zwykle jest jak najbardziej prawdziwe! Kończy się więc to na tym, że zaangażowanie i środki pójdą tam, gdzie wskażą osoby wpływowe lub po prostu decyzyjne.
Tymczasem problem z reakcją na prześladowania jest dość odmienny od tych wymienionych wyżej. Często nie chodzi ani o zaangażowanie finansowe (choć z pewnością są i takie realne potrzeby), ani nawet o stworzenie jakiejś stałej służby (rozpraszającej zasoby ludzkie danej społeczności). Tu chodzi głównie o świadomość potrzeby i gotowość reagowania, często w sposób niewymagający czasochłonnego zaangażowania. Chodzi bowiem głównie o dwie rzeczy: modlitwę wstawienniczą o  prześladowanych i zmianę ich położenia oraz o wywieranie nacisku na władze swojego kraju, aby reagowały na brutalne postępowanie władz lub mieszkańców innego kraju wobec tamtejszych chrześcijan.

Ale jak się modlić?

Tu jednak znowu pojawia się problem. Myślę, że jedną z największych trudności w modlitwie sprawia nam wołanie do Boga w sprawach politycznych, dotyczących wpływu na dane władze, czy to własne czy obce. Mimo że Biblia wyraźnie nas wzywa do takiej modlitwy: „Przede wszystkim więc napominam, aby zanosić błagania, modlitwy, prośby, dziękczynienia za wszystkich ludzi, za królów i za wszystkich przełożonych, abyśmy ciche i spokojne życie wiedli we wszelkiej pobożności i uczciwości” (1 Tm 2:1-2). Jednak albo nie wiemy, o co właściwie się modlić (nie wystarczy przecież prosić o to, żeby chrześcijanie na świecie nie cierpieli), albo mamy problem, żeby modlić się o brutalnych satrapów w rodzaju Kim Dzong Una (Korea Płn) czy Abu Bakra al-Baghdadiego (ISIS). I w tym momencie dochodzimy do trudnego punktu dotyczącego faktu, że chrześcijanie nie bardzo orientują się w zasadach dotyczących modlitwy wstawienniczej (już sama nazwa potrafi wywoływać kontrowersje), często nie są więc przygotowani do brania udziału w takiej batalii.
Jeśli nie wiemy, jak się modlić, to co dopiero mówić o działaniach mających na celu wywieranie politycznego wpływu na władze swojego czy prześladowczego państwa. Czyli wychodzić na ulice w pokojowych demonstracjach, pisać listy, podpisywać masowe petycje, robić wokół tego pozytywne „zamieszanie” w mediach społecznościowych, wywierać nacisk na media, aby interesowały się tematami, które niechętnie podejmują itd. To wszystko wymaga pewnej determinacji, zaangażowania, poświęcenia. A może je wywołać jedynie poczucie ważności takiego działania. Tymczasem wielu z nas żyje z przekonaniem: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”.

Czym to grozi?

„Weakness is Provocative” (Słabość prowokuje), powiedział po atakach z 11 września 2001 r. ówczesny sekretarz obrony USA, Donald Rumsfeld. To prawda nie nowa. Zawsze, na przestrzeni dziejów dało się zauważyć, że czyjaś słabość, brak reakcji na istniejące zagrożenie, przyciągała agresywnych sąsiadów. Nawet w piłce nożnej obowiązuje zasada: „gra się tak, jak przeciwnik pozwala”. Chrześcijanie skupieni na sobie i wąskim pojmowaniu swojej roli na ziemi, są może i potęgą, biorąc pod uwagę potencjał i możliwości, ale jest to potęga uśpiona, a więc taka, która nie budzi respektu. A stąd już prosta droga do działań spychających Kościół Chrystusa na margines, wypychających go z przestrzeni publicznej, a także prowadzących do nieliczenia się z kimś, kto jest słaby, ustępliwy i bezwolny. Zło w rzeczywistości jest słabe, a więc ustępuje przed siłą, choć niekoniecznie rozumianą w sposób czysto fizyczny. Nie jest jednak tak słabe, aby ustąpić przed jeszcze większą słabością. Niejednokrotnie wystarczy determinacja i zdecydowanie grupy ludzi gotowych nieugięcie walczyć o swoje, aby pokonać siłę pozornie wielokrotnie większą. Niech za przykład posłuży nam wydarzenie, które miało miejsce w samym sercu Trzeciej Rzeszy.

Incydent z Rosenstrasse

W latach 30. XX wieku około 30 tysięcy niemieckich Żydów żyło oficjalnie w mieszanych małżeństwach z chrześcijankami. Jeszcze długo po dojściu Hitlera do władzy 90 procent takich małżeństw trwało niewzruszenie, pomimo nacisków władz na rozwód. Wreszcie na początku 1943 r. naziści postanowili w końcu rozwiązać ten problem siłą. Około 2000 żydowskich mężczyzn z mieszanych małżeństw zostało aresztowanych i przewiezionych do budynków na Rosenstrasse, skąd mieli być wysłani do obozów zagłady. Jednak począwszy od 27 lutego, przez cały tydzień, ich „aryjskie” żony stały na mrozie, wołając: „Żądamy powrotu naszych mężów!”. Dołączali się do nich też inni Niemcy, tak że protestowało w sumie około 6 tys. osób. Chociaż kilkakrotnie przed protestującymi stawał szereg żołnierzy szykujących się do otwarcie ognia, nikt po drugiej stronie nie zamierzał ustąpić. Nikt również nie odważył się wydać rozkazu strzelania do bezbronnych kobiet. Po tygodniu na rozkaz gauleitera Berlina, Josepha Goebbelsa, Żydzi zostali uwolnieni.  Około 25 z nich zawrócono już z transportów do Auschwitz lub z samego obozu. Prawie wszyscy przeżyli wojnę, choć objęci byli dozorem policji.

Kobiety te nie zastanawiały się, czy „potrafią” zorganizować skuteczny protest. Po prostu to zrobiły.  Sytuacja ta pokazuje, jak względne jest słowo „niemożliwe”. W języku chrześcijanina nie powinno mieć ono w ogóle miejsca, zastąpione pytaniem: a czego chce Bóg?

Tak naprawdę nie potrzebujemy więc umiejętności – te zawsze pojawią się w odpowiedzi na potrzebę. Istotą sprawy jest świadomość potrzeby i jej ważności. Jeśli ważne jest jedynie to, co nasze, skupimy się na tym, ale gdy uznamy, że jest coś jeszcze – poszerzy to nasze zaangażowanie. Drugą ważną kwestią jest zrozumienie siły, jaką dysponujemy.  Zło nie dlatego triumfuje, że jest silne; ono zwycięża, ponieważ korzysta z tego, że jego przeciwnicy są tak bezwolni i bezradni. Jak słuszne zauważył Edmund Burke, XVIII-wieczny filozof i polityk: „Dla triumfu zła potrzeba tylko, żeby dobrzy ludzie nic nie robili”. Nie bądźmy jednymi z nich.

Autor: Dr Włodzimierz Tasak, Open Doors Polska